Fernando Alonso niewątpliwie zalicza się do elity kierowców wyścigowych świata. Eksperci umieszczają go na listach wszech czasów.
Ale też wspomina się o tym, że osiągnął mniej niż powinien.
Zobacz także:
Alonso wygrał 32 wyścigi Formuły 1, zdobył dwa tytuły mistrzowskie, choć to jego wskazywano na następcę samego Michaela Schumachera.
Jeździł dla takich ekip jak Renault, Ferrari czy McLaren- Mercedes. Ale sukcesów z pierwszej dekady XXI wieku już nie powtórzył. W czołowych ekipach narzekano na jego bezkompromisowy charakter, tarcia z członkami zespołów i chęć podporządkowania wszystkich sobie.
Dlatego zabrakło dla niego miejsca w Mercedesie, Ferrari czy Red Bullu w ostatnich latach.
Końcówka kariery Alonso w F1 to katusze w przeciętnym McLarenie. Hiszpan był tym, który wyciskał z mizernej konstrukcji więcej niż wydawało się to możliwe. Ale jak na mistrza przystało do motywacji i mobilizacji potrzebne były zwycięstwa. W McLarenie szans na to nie miał. Cierpiał. Incydentalne starty w USA to było dla niego za mało, chciał ścigać się i wygrywać.
Pomocną dłoń wyciągnęła Toyota. W 2018 roku zawarł porozumienie z japońską firmą i zaczął dzielić swój czas między F1 i FIA WEC. Z zespołem Toyota Gazoo Racing rywalizował w nowej dla siebie konkurencji – wyścigach długodystansowych, gdzie nie dość, że miał auto z dachem, to jeszcze musiał je dzielić z innymi kierowcami.
Wszedł do sportu, gdzie dobro wspólne jest ważniejsze od dążeń jednostki, ustawienia auta są wynikiem kompromisu kierowców, podobnie jest z pozycją za kierownicą. Dostosowanie się nie trwało jednak długo, a trwająca sezon przygoda z wyścigami okazała się bardzo udana – za kierownicą TS050 Hybrid razem z Sebastienem Buemim i Kazukim Nakajimą dwukrotnie wygrał legendarny 24-godzinny wyścig w Le Mans, a do tego został mistrzem świata w wyścigach długodystansowych.
Alonso szybko odnalazł się w rodzinie Toyoty, złapał dobry kontakt z Akio Toyodą, prezesem całego koncernu – to dlatego był podczas premiery nowej GR Supra w Detroit, brał udział w pracach nad nowym GR Supra. I dlatego, gdy powiedział, że potrzebuje innych wyzwań niż wyścigi, Toyota nie powiedziała mu “do widzenia”.
Przybył, zwyciężył i…
W drugiej połowie 2019 roku, za namową Nassera Al- Attiyaha, który w 2019 roku wygrał Rajd Dakar za kierownicą Toyoty Hilux, oraz dzięki błogosławieństwu od szefa koncernu Alonso spróbował swoich sił w cross -country. Pierwsze testy odbył jeszcze w marcu i rozpoczęto planowanie operacji Rajd Dakar 2020. Alonso do rajdów terenowych przychodził ze świata wyścigów, dlatego nakreślono szeroko zakrojony program przygotowań.
Rajd Dakar to jedno z największych wyzwań w motorsporcie. Edycja 2020 miała dodatkowy smaczek – odbywała się na kompletnie nowym terytorium, w Arabii Saudyjskiej. Wydawać by się mogło, że Alonso wsiądzie do dakarowego Hiluxa i z miejsca będzie piekielnie szybki. W końcu Hiszpan uchodzi za jednego z najbardziej utalentowanych kierowców wyścigowych wszech czasów. Nic bardziej mylnego.
Dakarowe rajdówki z samochodami wyścigowymi łączy w zasadzie tylko to, że oba pojazdy mają po cztery koła. Rajd Dakar z wyścigiem Formuły 1 czy wyścigiem w Le Mans mają wspólnego to, że wszędzie mierzy się czas. Cross- country i wyścigi to dwie kompletnie inne dyscypliny. Alonso przez lata przyzwyczajony był do tego, że w samochodach jeździ sam, po torze, który zna jak własną kieszeń. A gdy go nie zna, nauczenie się układu zakrętów trwa względnie krótko.
Kluczem do sukcesu w wyścigach jest regularność i powtarzalność, a gdy tego trzeba walka koło w koło. Rajdy cross- country to zupełnie inne wyzwanie. W samochodzie na prawym fotelu ma się pilota. W tę rolę wcielił się Marc Coma. I jedzie się w nieznane. Bo trasy w rajdach terenowych nie da się nauczyć na pamięć. A do tego dochodzi wielogodzinna praca w aucie (czasem nawet kilkanaście godzin i setki kilometrów jednego dnia) w ekstremalnych warunkach. Do tego też trzeba się przyzwyczaić.
Ekspresowe treningi i udany debiut
Alonso narzucił sobie ostre tempo treningowe, a wedle informacji zespołu czyni tak duże postępy, że liczba kilometrów za kierownicą Toyoty Hilux ciągle rośnie. Zaczęło się od testów w Namibii, a potem przyszedł sprawdzian w Polsce. Alonso pokonywał trasy poligonu w Drawsku Pomorskim, które chwilę wcześniej wykorzystywane były w Orlen Baja Poland. I pokonał dwukrotnie dłuższy dystans niż pierwotnie od niego wymagano.
Następnie przeniósł się do RPA, gdzie pojechał w piątej rundzie miejscowych mistrzostw cross- country. Były też prywatne treningi u Nassera, a także start w Rajdzie Maroka, o którym się mówi, że to najlepszy test przed dakarowym wyzwaniem.
Jadący po raz pierwszy w Rajdzie Dakar Fernando Alonso, którego pilotem był Marc Coma, dojechał na 13. miejscu i był najwyżej sklasyfikowanym debiutantem. Choć po drodze nie obyło się bez “dakarowego” chrztu – była awaria i naprawa auta na pustyni, dachowanie i ekspresowe wymiany koła.
– Cieszę się, że jesteśmy na mecie. To najtrudniejszy rajd świata i ukończyliśmy go w pierwszym starcie. Mieliśmy wokół siebie najlepszy zespół – Toyota Gazoo Racing, dzięki któremu było to możliwe – powiedział Fernando.
– Obserwowałem jak przygotowywał się do tego wyzwania i radził z problemami. Naprawiał auto na trasie, zmieniał koła, radził sobie po wypadkach, a nawet ścigał się bez przedniej szyby, bez ochrony przed kurzem i pyłem. Wierzę, że spodobało mu się to wyzwanie i możliwość walki z czołówką. Cieszę się, że mogliśmy dać mu taką możliwość – komentował Akio Toyoda.
Co dalej z karierą Alonso? I czy znów zobaczymy go w cross-country? Hiszpan na razie milczy. Plotkowano o powrocie do FIA WEC a nawet F1. Ale na razie jedynym zaplanowanym startem na 2020 rok jest Indy500 i zdobycie potrójnej korony w motorsporcie (oprócz amerykańskiego wyścigu w skład wchodzą zwycięstwa w 24h Le Mans oraz GP Monako – to już Hiszpan ma odhaczone).
Samochód ma mu przygotować zespół Arrow McLaren SP- Chevrolet. Ale nie wiadomo, czy z powodu pandemii koronawirusa ten start dojdzie do skutku…